Wariatuńcie, zbóje i przycinanie juki

Uwielbiam ogród, bliskość natury, jej piękno i uczucie wolności, które mi daje. Wychowałam się w mieście, ale nawet tam zawsze wyszukiwałam kawałek zieleni i zaszywałam się gdzieś w parku albo na działce. Tylko po to, żeby pobyć w cieniu tego prawdziwego, wyciszającego źródła życia. Nigdy jednak, aż do teraz, nie było mi dane poznanie ogrodu od strony mniej idealistycznej, a bardziej praktycznej. Innymi słowy, moja dość sentymentalna dusza skupiała się dotąd na nieco wyimaginowanym obrazie wiejskiego życia. Stąd pewne zaskoczenie oraz parę nieporozumień, które tutaj przytoczę i z których, szczerze powiem, dzisiaj śmieję się do rozpuku.  

Ptaki. Kto nie lubi tych wariatuńciów, które każdego ranka głośnym śpiewem wyrażają radość istnienia? Świergoczą tak donośnie, że niemal nie słychać własnych myśli, co w niektórych przypadkach jest zdecydowanie korzystne dla naszego samopoczucia. Jednak świat stworzeń uskrzydlonych na terenie hektarowego ogrodu jest naprawdę potężny. Żyje własnym życiem, złożonym nie tylko z miłego dla ucha ćwierkania. To także codzienna walka o przetrwanie, polowania, a nawet kradzieże. Gdy tylko zdałam sobie z tego sprawę, a było to po paru miesiącach mieszkania w naszej andaluzyjskiej fince, samorzutnie rozpoczęłam pewną poranną rutynę. Otóż, zaraz po wschodzie słońca, przeganiałam z domku dla ptaków wszystkie sroki czyhające na jaja mniejszych ptaków. Wprawdzie te inteligentne ptaszyska bardzo często wracały jeszcze na jajeczną ucztę, ale cóż, byłam w pogotowiu. Niestety, dość szybko pożałowałam swojej  ingerencji w świat natury. Dzięki moim wybawicielskim tendencjom populacja wróbli i jaskółek wczesnym latem była tutaj nie do ogarnięcia. Nie wspominając już o specyficznym nieporządku, który był tego niezbyt aromatyczną konsekwencją.

Odtąd sprawy pomiędzy ptakami rozwiązują sami zainteresowani. Zostawiam je również miejscowym kotom – zbójom, które ze smakiem zmniejszają ilość sroczej społeczności. Prawa natury mogą wydawać się brutalne, ale cóż… Ona zawsze wie lepiej.

Muszę wyznać, że także w świecie roślin próbowałam zaprowadzić własne porządki. Przyznam się, że jeszcze niedawno wszelkie przeprowadzane na nich operacje  w głębi serca uważałam za barbarzyństwo.

Cóż, dla mnie wszystko, co żyje, odczuwa . I dlatego nikt nie powinien w jakikolwiek sposób czemukolwiek wyrządzać krzywdy. Innymi słowy – dlaczego przypisujemy sobie prawo do, przykładowo, przycinania kwiatów czy wyrywania chwastów?

Tak, tak, z tego typu przekonaniami niełatwo jest mieszkać na hiszpańskiej wsi. Ciągle jeszcze pamiętam, jak zeszłej wiosny prowadziłam zaciekłe dyskusje z naszym pomocnikiem ogrodowym, Felippe. Biedny, na swój sposób próbował mi wytłumaczyć, że przycinanie juki to tak naprawdę zabieg pozwalający jej po prostu rosnąć w zdrowiu. Cóż, biorąc pod uwagę mój łamany hiszpański, a w zakresie tematyki ogrodowej właściwie jego brak, rozmowa nasza była raczej nieudaną próbą komunikacji, niż wymianą przekonań. Naprawdę nie umiałam zrozumieć, dlaczego zdrowe, soczystozielone pędy musiały iść pod nóż. A jak ogromnym smutkiem napawał mnie widok leżących na kamiennym palenisku świeżych gałęzi i kwiatów…

Muszę przyznać, że mimo iż należę do osób raczej spokojnych, moją opinię na temat wycinania połowy ogrodu wyrażałam głośno i w formie protestu. Myślę, że była to prosta droga do zaskarbienia sobie opinii kobiety nieco wymagającej (ujmując niezwykle eufemistycznie), aczkolwiek zarówno Felippe, jak i inni, doraźni pomocnicy, mieli do mnie iście świętą cierpliwość.

Teraz, po roku mieszkania w pełnej życia fince i całym cyklu rocznej przemiany natury, mogę z przekonaniem stwierdzić, że w tym temacie byłam ignorantką. Nie taką zwyczajną ignorantką, ale jej wyjątkowo intensywną odmianą.  Dane mi było bowiem zobaczyć na własne oczy, jak ogromnym wsparciem dla roślin jest ich przycinanie. Przede wszystkim ogród nie zamienia się w imponującym tempie w dziką puszczę, po której nie sposób poruszać się bez ciągłego odsuwania gałęzi i wszelakich liści z twarzy. Poza tym drzewa, krzewy i kwiaty są po prostu piękniejsze, bo wszelkie słabsze i niepotrzebne ich części zostają usunięte. Wiem, wiem, dla znawców tematyki ogrodowej moje spostrzeżenia są po prostu banalne, płytkie, mdłe, a nawet dyletancko naiwne. Cóż, nie pozostało mi nic innego, jak się zgodzić.

Zgodzić i wyciągnąć wnioski. A także mieć nadzieję, że życie tutaj już zawsze będzie piękną, niekończącą się lekcją.

Published by szymanskawriterteacher

I am a writer and teacher who lives in Andalusia. The colours of this place, visible on every single level, inspired me to write a story serie. It is called "Pages from Finca San Mateo" or "Kartki z Finki San Mateo", because I write in two languages - English and Polish.

5 thoughts on “Wariatuńcie, zbóje i przycinanie juki

  1. Kto nie popełnia pomyłek i błędów. I ja chciałam nauczyć naturę jak żyć powinna. A powinna była wg moich zasad. Tu rosnąć, a tam zniknąć na zawsze. Ot i pożałowałam. Wypleniłam pod drzewami Ivy. Próbowałam przez kilka lat z trawą, krzewami wreszcie kamieniami. Przegrałam. Po 6ciu latach walki z naturą. Ivy powróciło, czejam kiedy przykryje cały teren. Będzie rosło lecz pod kontrolą. Natura jest mądrzejsza od człowieka.

    Like

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

%d bloggers like this: