Jest przyjemny, marcowy wieczór. Ulotna chwila, kiedy dzień spotyka noc i przytula ją rodzącym się właśnie zmierzchem.
Siedzę na kamiennych schodach przy domu i czekam na przyjaciela, który swoim mokrym nosem odprawia właśnie rytuał obwąchania każdego krzaka w ogrodzie. Obserwuję, jak podskakuje na widok wysokiego źdźbła trawy i ten obraz sprawia, że się uśmiecham.
To był dobry dzień. Lekcje, praca w ogrodzie oraz dziesiątki innych rzeczy, którym pozwalam już ulecieć z głowy. Wszystkie sprawiły, że w sercu panuje spokój. Stan, który z upływem lat staje się dla mnie coraz ważniejszy. I nie chodzi o błogość „nicnierobienia”, a wręcz przeciwnie. Przychodzi bowiem tylko wtedy, gdy udaje mi się zachować równowagę pomiędzy pracą, pasjami, a odpoczynkiem. Zharmonizowana aktywność głowy, rąk i duszy jest błogosławieństwem i prawdziwym źródłem szczęścia.
Nabieram w płuca sporą dawkę cudownie pachnącego powietrza i zaciągam się, niczym eliksirem. To właśnie teraz kwitną drzewa pomarańczowe i hojnie obdarowują okolicę niezwykłym zapachem. Nawet o zachodzie słońca niesamowity aromat rozpływa się miękko po ogrodzie, spowijając jaskrawoczerwone kufliki i układające się do snu margaretki. Zamykam oczy, żeby jeszcze intensywniej poczuć cudowną woń natury. Jednak tylko na moment, bo nie chcę stracić obrazu tej pięknej chwili.
Mimo że mam na sobie lekkie, domowe ubranie, zmierzch nie przynosi chłodu. Ciągle jest przyjemne i ciepło, niemal bezwietrznie. To znak, że w Andaluzji zawitała wiosna. Z uznaniem spoglądam na wełniane kapcie na moich stopach. Podczas zimowych miesięcy wykonały świetną robotę, ale już wkrótce, razem z grubymi swetrami, wrócą do pudła z napisem „zimowe”.
Podobnie, jak pory roku, wszystko w życiu ulega zmianie.
Ostatnio uświadomiłam sobie, że jest to najbardziej niechciana, a jednocześnie niezwykle pożądana część istnienia.
Z jednej strony przypomina powiew świeżej, wiosennej bryzy albo deszcz po kilku miesiącach suszy. Razem z nią wszechmocna natura odżywa, drzewa puszczają soczystozielone pąki, a kwiaty rozkwitają magią kolorów. Z drugiej strony jednak jest wielką niewiadomą, choć teoretycznie każda transformacja powinna oznaczać odrodzenie.
Czasem wręcz siłą wyrzuca z rutyny i sprawia, że oczyszczamy naszą świadomość. To tak, jak wielkie, wiosenne porządki. Pozbywamy się zakurzonych, babcinych mebli ze strychu, segregujemy stare ubrania, a wszelkie niepotrzebne gadżety pakujemy do pudeł lub oddajemy. W ten właśnie sposób wypracowujemy przestrzeń na przywitanie „nowego”, ale i nieprzewidywalnego.
Co jednak, gdy wcale nie mamy ochoty na zmiany? Jeśli tak naprawdę przywiązaliśmy się do tych dotkniętych czasem , lecz tak dobrze znanych i wygodnych sprzętów? Czy zostać tam, gdzie coś nas ugniata, czy zaryzykować i poszukać czegoś, co pełniej zgrywa się z naszą duszą?
Cóż, wyboru musimy dokonać sami.
Kolejny oddech i znów wracam do tu i teraz. Przecież zachwytów nie powinno się odkładać na później. Zasłona półcienia coraz wyraźniej otula ogród, płynnie przekształcając szarość w ciemność. Jakby na przywitanie nocy, słowiki rozpoczynają swoje wieczorne trele. Żadna muzyka nie przynosi takiego ukojenia, jak ich przepełnione opowieściami pieśni. O tym, jak dzień witała rosa na trawie, słońce towarzyszyło chmurom, a morze bawiło się falami.
Tego nie da się zapomnieć.
Siedzę tak jeszcze chwilę, rozkoszując się prawdziwymi bogactwami świata, ale zapadająca coraz szybciej ciemność wybudza mnie z zamyślenia. Nie jest to jednak koniec wieczornej uczty, bo pełna twarz księżyca przyciąga moją uwagę. Jaka szkoda, że nie można zrobić zdjęcia chwili, nieba, zapachów i dźwięków nocy…
Można jednak je opisać, przenieść na papier i tym samym podarować nieśmiertelność.
Tej pięknej, wieczornej impresji.