Bardzo wczesny poranek.
Spaceruję po andaluzyjskim wybrzeżu Morza Śródziemnego i w głębokim podziwie obserwuję otaczający świat. Dzień dopiero się budzi, a noc powoli zakłada jaśniejsze barwy, tak jakby w ten szczególny sposób szykowała się na przywitanie słońca. Czas poprzedzający świt jest tutaj prawdziwie królewską, kolorystyczną ucztą. Z ciemności wyłaniają się czerwienie, pomarańcze i głębokie purpury. Wyglądają wręcz nierzeczywiście, jakby na świat wylała się paleta różnokolorowych, zwykle używanych do ilustrowania bajek, farb.
Z czułością dotykam przełożoną przez ramię, czarną torbę, w której noszę aparat fotograficzny. Jest do tego stopnia utopijnie, że to jedyny świadek, który może obrazowo potwierdzić moją wersję rzeczywistości.
Z upływem minut barwy stają się coraz bardziej intensywne, aż do momentu, kiedy na horyzoncie widzę pierwszy błysk wschodzącego słońca. Wtedy wszystko wokół nabiera wyrazistości, aczkolwiek bez zatracenia elementów iście fantazyjnych.
Kiedy idealna, złota kula rozświetla horyzont, malowidło świata nabiera coraz więcej ciepła. To tak, jakby promienie ognistej gwiazdy obrały sobie jako najwyższy cel ogrzanie schłodzonej w ciemnościach nocy natury. Z każdą chwilą słonecznego przebudzenia staje się coraz jaśniej, barwy nabierają subtelności, a oczy przypominają sobie o realnym świecie.
Nie jest to jednak moment, w którym przestaję się zachwycać. Takie chwile właściwie nie nadchodzą i właśnie za to uwielbiam Andaluzję. Piękno tej krainy jest niewyczerpalne. Nad taflą promienistego morza nie zdarzają się identyczne wschody słońca, a każda fala opowiada inną historię. Czasem spokojną i zrównoważoną, przedstawiającą dumną królową morskich bezkresów, innym razem pieniącą się i charakterną, niczym tancerkę flamenco.
Najczęściej jednak morze jest ogromem spokoju, a jego wybrzeże najwspanialszym miejscem do odzyskania równowagi i radości istnienia. Naprawdę nie wiem, na czym to polega, ale spacer po plaży zawsze stawia mnie na nogi. Bez względu na to, jaki ciężar smutku aktualnie noszę w duszy, morze ma magiczną umiejętność wypłukiwania z niej najdrobniejszych ziarenek melancholii. Wystarczy, że usiądę na chwilę na piasku i wsłucham się w odwieczny szum, a znów jestem w stanie zobaczyć życie z właściwej perspektywy. Od strony świadomości, że szczęście jest naszym własnym wyborem, którego nie jesteśmy w stanie utracić, choć łatwo z niego zrezygnować.
Bo jeśli nie dostarczamy sobie codziennych zachwytów, nasze serce powoli obumiera. I nieważne, czy są to wschody, czy zachody słońca, blask księżyca, bezkresność oceanu lub ogrom gór… Mało istotne jest też położenie naszego zachwytu na mapie – w Andaluzji, Polsce, Belgii czy na zupełnie innej planecie. Zachwyt bowiem nie ma położenia geograficznego ani nie jest opatrzony statusem materialnym. Nie jest też na wyposażeniu wybitnych umysłów czy nieprzeciętnych talentów.
Jest za to zbudowany z woli życia i siły przeciwstawiania się własnym słabościom. To umiejętność dawania sobie wolności do odczuwania i wyrażania tego, co dla nas najważniejsze – marzeń.
Bo jeśli nie ma się odwagi, żeby stanąć na brzegu świata, podnieść głowę w uniesieniu i zapłakać głośno, wzruszając się pięknem istnienia, to życie przemija w mgle i wiecznym poszukiwaniu tego, co niedoścignione.
Dlatego nie przepuszczam żadnej, najdrobniejszej nawet fascynacji, najmniejszej radości ani najdelikatniejszej emocji.
I zachwycam się.
Zachwycam.
Zachwycam!!!
Piękne slowa. Piękny zachwyt nad pięknem świata
LikeLike
Dziękuję Beato, czasem uważana jestem za marzycielkę… Ale ja twardo stoję na ziemi i właśnie dlatego zachwycam się każdym drobiazgiem – i one nie trwają przecież wiecznie. Miłego wieczoru! ❤
LikeLike
Wiem o czym piszesz, mam dokładnie tak samo. Pozdrawiam z zachwycającej Costa Blanca!
LikeLike