Dawno, dawno temu, jeszcze w czasach komunistycznej, aczkolwiek z sentymentem wspominanej Polski, był sobie mały, grubiutki stworek.
Odkąd sięgam pamięcią, nosił okulary, robione przez mamę swetry i piękny, czerwony kapelusz w kwiaty, który kupiła mu ciocia. Uwielbiał zajadać się ruskimi pierogami, koglem moglem z odrobiną kakao lub chlebem ze smalcem. Ogólnie trzeba przyznać, że apetyt niezwykle mu dopisywał i na pewno nie był typem niejadka. Wyjątek stanowiła opcja konsumpcji placków ziemniaczanych. Wtedy sprawa komplikowała się nieco i mimo usilnych prób perswazji ze strony rodziny, posiłek taki zostawał na talerzu. Nie na długo jednak, bo bardzo szybko znajdował się inny amator dodatkowej porcji smakowitych placków.
Ulubionym zajęciem tego zawsze uśmiechniętego pulpeta było dość nietypowe. Upodobał sobie bowiem śpieszenie z pomocą zagubionym muchom, które przez nieuwagę wpadały w sieci krwiożerczych pająków. Tak więc dzień na podwórku u babci rozpoczynał się zwykle rundą wzdłuż ciemnozielonego płotu. W jego zakamarkach najczęściej udawało się znaleźć rozciągnięte pomiędzy słupkami, imponujące pajęczyny. W nich natomiast wisiały smutno szamotające się, przyszłe posiłki ośmionożnego drapieżcy. Uwalnianie nieszczęsnych insektów stanowiło dla małego stwora prawdziwą misję, bo zgodnie z tokiem myślenia pięcioletniego dziecka, wszelkie zabijanie jest złem i należy mu przeciwdziałać.
Ten specyficzny, poranny rytuał ocalania maluczkich miał jednak kilka poważnych konsekwencji. Po pierwsze, pająki w sąsiedztwie były zawsze głodne, a po drugie niesienie pomocy owadom przyczyniło się do zawiązania z nimi specyficznej więzi, pełnej wzajemnego szacunku i zrozumienia. Jednak co najważniejsze, mała dziewczynka uświadomiła sobie, że wszystko z czasem przemija, a życie w każdej postaci jest bardzo kruche. Niestety, niektórych much nie dawało się odratować…
To znacząco wpłynęło na sposób, w jaki kilkulatka zaczęła postrzegać otaczający ją świat . Widząc jego olśniewające piękno, pragnęła zachować je na zawsze i zapobiec całkowitemu zniknięciu. Marzyła o robieniu zdjęć, bo według niej był to jedyny sposób na zatrzymanie cudownych chwil i obrazów. Niestety, w tamtych czasach technika nie wręczała cyfrowych aparatów każdemu berbeciowi, dlatego kluska z grzywką musiała zadowolić się swoją wyobraźnią. I całkiem nieźle dała sobie z tym radę. Wymyśliła bowiem, że każde zamknięcie oczu działa jak naciśnięcie przycisku aparatu fotograficznego. Więc w ten sposób mogła z łatwością zapisać w pamięci każdy niezwykły moment.
Czy udało jej się zapamiętać wszystkie zdjęcia, które w ten sposób zrobiła? Pewnie nie, ale wiele z nich ciągle jeszcze przechowuje w głębi duszy. Bladoniebieski fartuszek ukochanej babci, duże, zielone oczy cioci Krysi, śnieg skrzypiący pod butami w wigilijny wieczór czy gładziutka, czarna mordka psiego przyjaciela…
One nigdy nie przestaną istnieć, bo mają stałe i bezpieczne miejsce w moim wewnętrznym albumie.
W dzisiejszym świecie utrwalanie piękna przez fotografowanie stało się zajęciem dużo mniej skomplikowanym, a na dodatek realnym. Lecz dla mnie ma ono wciąż tą samą wartość. I nieważne, czy pstrykam oczami, telefonem czy też aparatem fotograficznym. Robienie zdjęć jest jak zaczarowywanie rzeczywistości, zachowywanie tego, co kochamy, na zawsze. To cudowna iluzja, która pozwala nam powracać do ulotnych chwil, świateł oraz emocji. Dzięki nim budujemy taki obraz, jaki chcemy widzieć w naszym obiektywie. I być może dla kogoś jest to kłamstwo, ale dla mnie wręcz przeciwnie. Bo pokazywana na fotografiach przestrzeń stanowi dokładne odzwierciedlenie życia i tego, co chcemy w nim ujrzeć. Zdecydowanie działa tutaj prawo przyciągania – jeśli o rzeczywistości myślimy w kategoriach dobra i piękna, stają się one naszym udziałem.
Fotografuję więc nie tylko z potrzeby zachowywania najcenniejszych kadrów mojego istnienia, ale także z przekonania, że odpowiednie ich postrzeganie kreuje najlepszą wersję przyszłości. Bo piękno można przecież odkryć w każdym drobiazgu – kropli deszczu, pęknięciu w murze, pomarszczonych dłoniach spracowanej kobiety czy źdźble trawy… Potem robi się zdjęcie lub pisze opowiadanie i jeśli ma się szczęście, można się nimi podzielić z innymi. A przecież najprościej odnaleźć spełnienie przez wymianę budującej energii z dobrymi i życzliwymi ludźmi.
Tak, jak prawie czterdzieści lat temu, wciąż przepadam za pierogami, smalcem, a nawet przekonałam się do placków ziemniaczanych. Ciągle też ratuję robaki – to ja w moim wiejskim, hiszpańskim domu przypisałam sobie zaszczyt przenoszeniem ich w bezpieczne miejsce.
Próbuję też zatrzymywać dotykające mnie, magiczne momenty i zapisywać je na fotografiach lub w opowiadaniach. Z tego powodu lubię nazywać moje teksty pisanymi obrazami.
Mam nadzieję, że z czasem będzie ich coraz więcej.
I wszyscy będziemy żyć długo i szczęśliwie.