Jest tak wcześnie, że nawet ptaki jeszcze śpią. Ja jednak wsuwam stopy w klapki i z radością pomykam na dół, do kuchni. Wypijam szklankę wody i wiem, że powinnam coś przekąsić, ale żołądek odmawia współpracy. Nawet on uważa, że wstawanie z własnej woli o piątej rano to szaleństwo. Cóż, nie będę się z nim spierać i profilaktycznie pakuję do plecaka dojrzałego banana. To w razie, gdyby zmienił zdanie. Spacer z psem w ciemnościach, szybki prysznic i jedno spojrzenie w lustro. Cóż, tym razem się nie przestraszyłam, ale moje czerwone jeszcze oczy zdecydowanie trzymają stronę żołądka.
I wy przeciwko mnie!
Ale cóż, niełatwo daję się zniechęcić, szczególnie gdy czeka na mnie tyle piękna. Wciągam na siebie rowerowe spodenki z poduszkami w strategicznych miejscach. Nie zamierzam bowiem popełnić błędu sprzed kilku dni, kiedy to nierozważnie założyłam zwykłe, sportowe legginsy i później, dosłownie, odczułam to na własnej, dość istotnej części ciała. Pakuję aparat fotograficzny i wskakuję na starą, aczkolwiek ciągle jeszcze żywotną damkę.
Wyruszam uśmiechając się szeroko, nie mogąc doczekać się celu przejażdżki. Powietrze jest jeszcze rześkie, dlatego cieszę się, że założyłam bluzę. Podobnie, jak z lampek zamontowanych na moim rowerze, bo rozświetlają świat, który dopiero zaczyna przebijać się przez pierwszą szarość.
Nigdy nie przestanę podziwiać tego wspaniałego, andaluzyjskiego pejzażu. Góry, których zarysy tną poranne, lekko już purpurowe niebo, wydają się być władcami okolicy, rozciągają się bowiem wysoko ponad konturami palm i kwitnących właśnie krzewów. Budzące się do światła niebo dzieli się swoim odbiciem ze stawami, w których woda wiernie odbija różowe chmury. Obraz jest tak idealny, że niełatwo jest odróżnić obłoki od tafli wody.
Ale to dopiero wstęp do zapierającego dech w piersiach piękna.
Kiedy dojeżdżam do morza, zostawiam rower i niecierpliwie przemierzam plażę, żeby z bliska obserwować rodzący się na nowo dzień. Wreszcie siadam na piasku i trzymając przy oku aparat, czekam.
Jest tak spokojnie…
Jedynym dźwiękiem wybijającym się poza ciszę jest szum fal, które delikatnie uderzają o lekko zaróżowiony od nieba brzeg. I nagle pojawia się łuna ciepłego światła, która naznacza miejsce, gdzie za chwilę wzejdzie słońce. Jej barwa intensywnieje z każdą sekundą, tak, jakby srebro przetapiało się w złoto. W końcu ognista kula przebija się przez horyzont i Re niespiesznie pokazuje swoje królewskie oblicze. Tym samym łaskawie obdarowuje okazałym odbiciem lustro wody. Zachwycona przymykam oczy, bo temu bogowi nie da się patrzyć prosto w promienie. Mija kolejna chwila i słońce wybija się ponad taflę morza, rozpoczynając codzienną wędrówkę po swoim królestwie. Łagodnie obejmuje swoim światłem nie tylko fale morza, ale także wyrastające niczym obeliski, kwiaty agaw i wielobarwne oleandry.
Rozpoczyna się dzień, a ja, pod wrażeniem tego przepięknego widowiska natury, zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie słyszę doniosłego dźwięku fanfary, która niewątpliwie dopełniłaby efektowność tego zjawiska.
Wracam do finki naładowana najpotężniejszą energią natury. Jest pod górę, więc pedałowanie idzie ciężko, ale mimo to nie mogę przestać się cieszyć, że dane mi było zobaczyć to niezwykłe preludium dnia. Takie piękno trafia prosto do duszy i odtąd już zawsze stanowi jej cząstkę.
Na szczęście, najwspanialsze rzeczy w życiu są powszechnie dostępne i nie są za nie pobierane opłaty. Nie trzeba po nie stać w kolejce ani kupować biletów. Są zwykle na wyciągnięcie ręki, więc szukanie ich gdzieś daleko także jest zbędne.
Należałoby tylko wstawać wystarczająco wcześnie, żeby ich nie przegapić.