Ten świat za oknem jest naprawdę zaczarowany.
Uwielbiam spędzać tu wczesne poranki i obserwować metamorfozy, które zachodzą z każdą minutą świtu.
Te chwile, gdy budzą się ptaki , a zarysowane na niebie kształty palm imitują czarno – białe zdjęcia z sędziwej książki podróżniczej… Wraz ze wschodem słońca i pierwszymi promieniami rozświetlającymi krajobraz, wszystko zaczyna nabierać coraz cieplejszych barw. Czasem pomarańczowych, a innym razem różowych, do złudzenia przypominających hiszpańskie kolory hibiskusów.
I to jest mój ulubiony moment świtu, bo rozpoczyna i obiecuje kolejny dzień. Już za chwilę ptaki zaczną wykrzykiwać poranną radość, czym, przy okazji, uda im się zbudzić całą resztę inwentarza. Psy przystąpią do wczesnej serenady, a osły sąsiadów odpowiedzą im pełnym entuzjazmu rykiem.
Jednak póki co delektuję się tym cudownym stanem pomiędzy dyskretną nocą a jazgocącym koncertem świtu.
Powoli w ogrodzie pojawiają się kolory, a słońce rozpoczyna swoją drogę od złożenia łagodnych promieni na mojej twarzy. Zawsze myślę, że to uczucie musi przypominać doznania kwiatów, które podłączone do słonecznego ładowania nabierają sił i chęci do życia… Te cudowne ciepło na policzkach to znak, że nadszedł czas, aby założyć buty i ruszyć na podbój andaluzyjskiego świata zza okna.
Stare klapki w połączeniu z moimi skarpetami wyglądają żałośnie, lecz cóż – ani rośliny ani zwierzęta nie mają zamiaru mnie krytykować. Wychodzę na ogród i biorę głęboki wdech. Powietrze jest już ogrzane słońcem i pachnie kwiatami pomarańczy. Także one właśnie zaczynają się otwierać. Rozglądam się wokół i kolejny raz uzmysławiam sobie, jak wielkie mam szczęście. Moja wdzięczność stała się już przyzwyczajeniem i czuję, że nigdy mnie nie opuści. Cieszę się więc każdą chwilą w tej pięknej, żyjącej setkami istnień natury Fince. W pełni, bo nauczona życiem, mam świadomość, że nic nie trwa wiecznie.
Cóż, bujna roślinność wokół zapewne nie przeżyłaby o samych nad nią zachwytach. Funduję je codziennie, ale teraz postanawiam skupić się na nieco bardziej pragmatycznym zajęciu.
Chwytam więc dziarsko konewkę i rozpoczynam prozę podlewania. Uwielbiam, kiedy woda rozpryskuje się na tysiące drobinek i delikatnie ochładza ogrzaną słońcem twarz. Bywają dni, kiedy kropelki te tworzą niezwykłą poświatę tęczy . Jest jednak tak ulotna, że żadne próby zatrzymania jej na zdjęciu nie przynoszą efektu. Tęcza znika zazwyczaj w chwili naciśnięcia guzika aparatu fotograficznego. I jest to kolejne, cenne doświadczenie. Uzmysławia bowiem, że pewne rzeczy są przeznaczone tylko i wyłącznie dla nas samych. Dlatego, mimo najszczerszych chęci, w żaden sposób nie będziemy w stanie się nimi podzielić. Możemy je za to w pełni dostrzec, przyjąć każdą częścią jestestwa i potraktować jako bezcenny i bardzo osobisty prezent. Podarunek od wszechświata.
Bardzo często mam wrażenie, że rośliny, którym dostarczamy wodę, na swój sposób wyrażają głęboką wdzięczność. Woda jest dla nich przecież darem istnienia. Ich barwy stają się wtedy zauważalnie jaśniejsze, a zapachy bardziej intensywne. W konsekwencji ja sama, jakby wyczuwając tą specyficzną energię, w niewytłumaczalny sposób przeistaczam się w istotę niezwykle szczęśliwą. Fajne uczucie.
Ciągle jeszcze rozmyślając, z ciepłem w sercu i spokojem w głowie ponownie napełniam konewkę wodą. Jutro tu wrócę i znów dostanę kawałek magii…
Teraz jednak najwcześniejsza część poranka dobiega końca, idę więc nakarmić niecierpliwie kręcącego się pomiędzy moimi nogami psa.
Ale to już jest zupełnie inne opowiadanie.